Kryzys paliwowy z lat 70. sprawił, że nawet Amerykanie zaczęli się interesować oszczędnymi autami. No cóż, oszczędność to oczywiście pojęcie względne, ale trzeba przyznać, że w tamtych czasach wielkie koncerny zaczęły przynajmniej próbować walczyć z paliwożernością aut.
Tyle że ludzi przyzwyczajonych przez dziesięciolecia do jazdy krążownikami trudno było przekonać do ciasnych europejskich czy japońskich „puszek”. Sięgnięto więc po inne sposoby. Jednym z ówczesnych eksperymentów był np. montowany w Cadillacach silnik V8-6-4 – w teorii genialna jednostka, która w zależności od obciążenia wykorzystywała 8, 6 lub 4 cylindry. W praktyce wyposażone w nie auta rzeczywiście paliły mało, bo... większość czasu stały w warsztatach.
Drugi ze sposobów na oszczędzanie paliwa zapowiadał się lepiej – niskoobrotowy, wolnossący i niewysilony diesel miał być alternatywą dla paliwożernych benzyniaków. V8 o pojemności 5,7 litra i mocy niewiele ponad 100 KM – taka kombinacja powinna gwarantować niskie zużycie paliwa i niezniszczalność. Może by i tak było, gdyby do konstruowania tej jednostki zabrali się inżynierowie mający jakiekolwiek doświadczenia z silnikami wysokoprężnymi.
Niestety, diesel marki Oldsmobile, który trafiał m.in. do Cadillaców, okazał się techniczną katastrofą. Niektórzy twierdzą, że to właśnie ta jednostka wybiła diesle z głowy Amerykanom na kolejnych 20 lat. Silnik był słaby, a w dodatku awaryjny.
Żadnych zalet! Ze względu na znikome walory użytkowe i fatalną reputację większość amerykańskich diesli trafiła na złom na długo, zanim stały się klasykami. Z tym większym zainteresowaniem postanowiliśmy sprawdzić ofertę podradomskiego komisu.
Cadillac Eldorado Diesel, elektryczne fotele, sprawny technicznie, sto procent oryginalny, sprowadzony w takim stanie, jak na zdjęciach, 1980 rok. Cena: 17 500 zł – to dosyć lakoniczny opis, a na załączonych fotografiach samochód wygląda przyzwoicie.
Pierwszy kontakt na żywo wypada już gorzej. Auto ustawiono na betonowym postumencie na środku komisu i niestety, widać, że już od dawna odgrywa rolę pomnika. Z koła zeszło powietrze, karoseria jest zakurzona. Im bliżej, tym gorzej. To co z daleka wyglądało na szlachetną patynę, z bliska okazało się stanem daleko posuniętego rozkładu.
Samochód najwyraźniej wiele lat temu próbowano odrestaurować. Niestety, ani blacharz, ani lakiernik nie przyłożyli się do pracy. Grubo nałożona szpachla w wielu miejscach pęka, pod odpryskującym lakierem szaleje korozja. Purchlami pokryty jest nawet dach!
Od spodu widać pewne pozytywy – ktoś jakiś czas temu zafundował Cadillacowi nowy wydech. Szkoda tylko, że tylne podłużnice czy podłoga bagażnika wyglądają jak dzieło metaloplastyka amatora, a wstawione łatki już dawno nadgryzła rdza.
Zaskoczył nas za to silnik: mimo słabego akumulatora zapalił niemal bez walki i pracował całkiem przyzwoicie, zupełnie jakby to nie był TEN owiany złą sławą diesel. Choć sprzedawca twierdzi, że to idealna baza do renowacji, pozostajemy sceptyczni – poprawianie blacharki po partaczach jest znacznie trudniejsze niż naprawianie choćby bardzo zniszczonego auta po raz pierwszy.