Szef Volkswagena Heinrich Nordhoff inaczej to sobie wyobrażał. Według jego wizji Transportery miały nawet nie mieć w wyposażeniu radia ani też występować w wersjach specjalnych. Volkswagen Transporter powstał po to, żeby odbudować niemiecką gospodarkę po wojnie, i kropka! Miał wozić towar: wiadra z farbą, bańki z mlekiem czy radia tranzystorowe. I trzeba przyznać, że dzielnie pracował.
Później jednak, kiedy podstawowe potrzeby bytowe były już zaspokojone i można było pomyśleć o przyjemnościach, użytkownicy Transporterów zaczęli dostosowywać je do swoich potrzeb, zainteresowań i stylu życia. Ten trend trwa do dziś i dotyczy właściwie wszystkich generacji Volkswagena Bulika, „Ogórka”, czy jakkolwiek go nazwiemy. Pasja do uniwersalnego, praktycznego i dzielnego busa VW nie zna obecnie granic wiekowych ani też światopoglądowych.
Grono fanów jest bardzo różnorodne i niniejszym reportażem pragniemy wszystkim tym osobom złożyć zasłużony hołd. Poznajcie ludzi, którzy mają Volkswagena, a Volkswagen ma ich.
Trzy przyjaciółki i ich Volkswagen T2B Westfalia
Mężczyźni, którzy spotykają się z Antonią, Christiną i Helen, mają niełatwo. Trzy urokliwe studentki i pięknie odrestaurowany kempingowy VW T2b Westfalia – jest na co popatrzeć, tylko na co najpierw? Wyobraźnia pracuje. Kostiumy bikini dyndają rozwieszone na wietrze, a w środku, nad kuchenką gazową, wiszą polaroidy z dziewczynami na plaży.
To zdjęcia z ostatnich 6 lat. Tak długo już trójka przyjaciółek organizuje swoje eskapady nad Atlantyk. Za każdym razem na kilka tygodni i co roku czekają na wyjazd z wielkim utęsknieniem. Nigdy żadna z nas nie podejrzewała, że straci głowę dla auta. A przecież jego dziecięcej buzi z małym noskiem po prostu nie można się oprzeć – tłumaczy Christina „Chrissie” Lobermeyer. Kiedy dopadł ją i jej psiapsióły bulikowy wirus, zbliżała się właśnie matura. Nasi przyjaciele mieli „T3-kę” którą wyskakiwaliśmy za miasto. Inni musieli rozstawiać sobie namiot, a my spaliśmy po prostu w Volkswagenie – wspomina 26-latka.
Mobilność ze wszelkimi konsekwencjami, parkowanie gdzie tylko się da – to, co dziewczyny najbardziej lubią w swoim Buliku, to praktyczność i prostota. I ta przytulność, gdy można zabarłożyć w nim podczas deszczowej pogody. Zakładamy wtedy skarpety zrobione przez babcię Ingę, zapalamy świeczki, włączamy pościelową muzykę i otwieramy winko. Życie jest w takich chwilach przepiękne! – zdradza z kolei Antonia.
Brat Chrissie znalazł ten samochód w ogłoszeniu, kosztował tylko 1000 euro. Była to grota z przyciemnianymi szybami, kiczowatą podsufitką w gwiazdy i obleśną tapicerką z lat 80. Jednak pod tym wszystkim tkwił oryginał – zapewniają urocze studentki. I to był dobry powód, żeby przywrócić auto do pierwotnego stanu. Pojazd trafił do fachowego warsztatu, gdzie mechanik postawił druzgocącą diagnozę: jeszcze dwa lata i będzie po nim, rdza go zeżre. Bardzo nas to zmartwiło, nie mogłyśmy na to pozwolić – bus już stał się członkiem naszej paczki!
Własnoręcznie namalowanymi obrazami Chrissie i jej brat przekupili swojego ojca, inżyniera ze słabością do starych Volkswagenów. Taktyka się udała. Tatuś sięgnął głęboko do kieszeni, równie dogłębny był remont, który sfinansował w warsztacie specjalizującym się w odbudowie Bulików. Jak to zwykle bywa, efekt prac przeszedł wszelkie oczekiwania. Bokser z tyłu zdrowo grzechocze i pracuje bez usterek w drodze nad Atlantyk i z powrotem.
Hipis Jurgen i jego Volkswagen T1
Niektórzy ludzie kierują całą swoją energię w budowę własnego domu. W tym celu oszczędzają każdy grosz, odmawiają sobie przyjemności, jak chociażby podróż do egzotycznego zakątka świata. Odkładają wszystko na później i podporządkowują swoje plany budowie. Są jednak i tacy ludzie, którzy żyją tu i teraz. Należy do nich Jürgen Schulz z Memmingen. Świat jest jego domem, a klucz do niego stoi w stodole jego ciotki.
To VW T1 z 1956 r. Legenda. Jak mało które auto symbolizuje wolność i bezgraniczność. To nim podróżowali właśnie hipisi. Miałem 29 lat i co weekend musiałem się przed kimś płaszczyć. Pomyślałem sobie – chyba jestem głupi! – wspomina 69-latek z blond czupryną, równie bujną, jak dawniej. Na swoją pierwszą podróż dostał rok bezpłatnego urlopu. Z kolei przed drugą musiał już złożyć wypowiedzenie.
Na swojego busa trafił przez przypadek. Zobaczył go na ulicy i namówił właściciela, żeby mu go sprzedał za 1500 marek. Bulik miał 17 lat, kiedy ruszyłem nim z południa Niemiec na Goa. W ciągu roku przejechałem 40 tys. km bez usterki – mówi dumnie pan Schulz. Jedynie na stromym podjeździe w Afganistanie 34-konny silnik zastrajkował: Wtedy po prostu pokonałem te 3 kilometry pod górkę na wstecznym biegu.
Na drugą wyprawę na Goa pan Schulz załatwił sobie 44-konnego Bulika za... 200 marek. Ta „T1-ka” paliła więcej oleju niż benzyny. Dlatego na bazarze w Teheranie musiał kupić nowy pierścień tłoka. Można tam było dostać wszystko – wspomina nasz rozmówca. Smykałka do majsterkowania oczywiście się przydała. Na końcu swojej podróży, w Nepalu, sprzedał busa za 2000 marek i zdobył w ten sposób pieniądze na powrót do Niemiec. Dziś wspomina ten czas jako najlepszy okres swojego życia. Nazywa go „Summer of Love”. Łapał wtedy motyle, piłował drewno i wraz z rybakami zarzucał sieci. Oczywiście, palił też skręty, ale narkotyki go nie pociągały:
Byliśmy naczelnymi hipisami, bo mieliśmy busa. Koszty paliwa (1,30 DM/litr) dzielił z tak zwanymi petrolpayers, czyli obieżyświatami, którzy nie mieli swojego busa. Tubylcy też szaleli za jego Volkswagenem: Szef policji na Cejlonie chciał mi nawet sprzedać swoją córkę w zamian za Bulika. Ale bus pana Schulza nie był i nigdy nie będzie na sprzedaż. Nawet mimo tego, że jego wartość dziś gwałtownie wzrosła i jest już większa od ceny niejednej nieruchomości na prowincji.
Volkswagen T3 Syncro - zdobywca Afryki
Bernd Volkens, sącząc piwo ze swoim przyjacielem Kayem Amtenbrinkiem, rzekł: Chodź, stary, pojedziemy do Afryki. No i pojechali. Ruszyli z Hamburga w drogę liczącą 20 tys. km po asfalcie, piachu i po czym tam jeszcze dawało się jechać. Celem był Kapsztad, a konkretnie – finał piłkarskich Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w 2010 r. Przynajmniej taki był plan.
A czym udali się w podróż? Oczywiście, busem VW. W końcu obaj są zarażeni wirusem bulikowym, jeżdżą na co dzień T4 i mają na koncie wiele „T2-ek” i „T3-ek” – zajeżdżonych, zachomikowanych gdzieś w ciemnych stodołach czy generalnie jeszcze w planach na przyszłość. Ale auto na tę wyprawę musieli dopiero kupić. Ich wymarzone T3 miało mieć napęd na 4 koła i silnik Diesla. Najlepiej 70-konny z turbodoładowaniem.
Chłopakom udało się na eBayu wylicytować T3 Syncro z otwieranym dachem, umywalką, kuchenką turystyczną i mnóstwem przestrzeni w środku za 5600 euro. To był dopiero początek, bo auto wymagało przeróbek. Bernd, który uwielbia majsterkować przy samochodach, wyposażył silnik w chłodnicę oleju. Zamienił też zmęczone sprzęgło wiskotyczne na dołączany napęd 4x4 i zamontował osłony podwozia.
Wiosną 2010 r. chłopacy ruszyli spod stadionu FC St. Pauli, 4 miesiące przed finałowym meczem mistrzostw. Wydawało im się, że to wystarczająco dużo czasu, żeby na niego zdążyć. Niestety, spóźnili się. Po drodze straszliwie prześladował ich pech. Najpierw niewiele brakowało i podczas załadunku na statek bus wpadłby do Jeziora Nasera w Egipcie. Potem jazdę wstrzymała burza w Wadi Halfa.
Żadnego hotelu, brak bieżącej wody i co najgorsze – brak piwa. Dalej było tylko gorzej. W Etiopii 3 dni stracone na wyciągnięcie auta z błota. Gdy przejeżdżali zieloną granicę z Kenią, zapalił się silnik. Na ugaszenie pożaru potrzeba było dwóch gaśnic i 60 litrów wody. Dzięki pomocy Clausa Gunetsreinera, innego obieżyświata w Toyocie, udało im się dotrzeć do Nairobi.
Dobry człowiek holował ich przez 800 km, z czego 300 km offroadem. Naprawa silnika zajęła 3 tygodnie, trzeba było wymienić wszystkie elementy z tworzywa, które ucierpiały w pożarze: paski, przewody, rurki, kable... Udało się doprowadzić silnik do porządku, ale mecz już się odbył. Do Kapsztadu dotarli tydzień później, niż zakładali. Tak to jest z pomysłami, które rodzą się przy piwie...
Wydziarany Brytol i jego Volkswagen T2
Tata Chrisa był fanem Jensenów. Chris nie poszedł jednak w jego ślady. Miał 17 lat, gdy wytatuował sobie Volkswagena Sambę na ramieniu. Dziś Chris ma 34 lata i przypomina chodzącą reklamę Volkswagena. Wytatuował sobie nawet na palcach u nóg litery V-O-L-K-S-W-A-G-E-N. Na coś takiego może wpaść tylko Anglik.
Na plecach widzimy z kolei latającego Garbusa. Poniżej: logo VW w kształcie serca, strzeżone przez aniołka i diabełka. Takich motywów jest więcej: na klatce piersiowej, łydkach, ramionach. Jedynie na głowie Chris nie ma tatuaży. Choć nie sprawdzaliśmy wszystkich części ciała...
Przed szeregówką, w której mieszka Chris, widać znak: „VW parking only – all others will be crushed”. Lepiej nie parkować tu niczym innym niż VW. A prawdziwe szaleństwo czekało nas dopiero po przekroczeniu progu drzwi. Gdziekolwiek spojrzeć – Volkswagen. Obrazki, podstawki, stolik ze znaczkiem VW, nawet zegar jest w kształcie „Ogórka”.
Odkąd skończyłem 14 lat jestem zafascynowany tą marką – mówi Chris i oczy mu się świecą. Na początku był to tylko Garbus. Ale uczucia szybko objęły też „Ogórka”.
Chris na co dzień zarabia, pracując w sklepie z upominkami. Jego największym skarbem jest Yolande, rockowy kamper z 1978 r. Ten samochód to dowód na to, że Chris dba nie tylko o własną stylówę, lecz także o stylizację swoich aut. Znajdziemy tu zdejmowane klapki na reflektory, trupią czaszkę pod szybą czy jaskrawe graffiti. Te motywy mieszają się z naklejkami, na których jest napisane na przykład: Gdyby miał jeździć szybko, nie miałby kształtu cegły.
Coś w tym jest. Odjazdowo wygląda też wnętrze. Skimboard, czyli deska służąca do ślizgania się na płytkich rozlewiskach, zostawianych przez cofającą się podczas odpływu wodę morza, służy tu za stolik. Tylna kanapa to mebel salonowy. Chris pomyślał też o głośnikach wysokiej klasy, które zamieniają ten samochód w małą salę koncertową. Kiedy jeździsz Bulikiem, stajesz się automatycznie członkiem największego klubu samochodowego w Europie. Pomagamy sobie nazwajem – tłumaczy Chris.
Nie są to puste słowa. Kiedyś Chris spotkał na poboczu młodą matkę w zepsutym busie VW. Opowiada: Nie działał zapłon, więc wymontowałem ze swojego samochodu odpowiednie części i włożyłem je do jej auta. Odpaliło i mogła jechać dalej. Była z dwuletnim dzieckiem, wolałem, żeby bezpiecznie dotarła do domu.
Bulikowy lalkarz i jego Volkswagen T3
Od prawie 10 lat Gernot Hildebrand jeździ swoim VW T3 Limited Last Edition po Niemczech i w swojej przyczepie wystawia teatrzyk lalkowy. Dzieciaki są zachwycone taką formą opowiadania bajek. Jednak zanim do tego doszło, Hildebrand przeżył prawdziwy horror. Swojego 92-konnego busa kupił za 18 000 marek w 1997 r.
Wkrótce po tym zgłosiła się do niego policja, twierdząc, że auto jest kradzione i je rekwirują. Co się okazało? Złodziej rozłożył Bulika na części i zostawił ogołoconą karoserię w lesie. Ktoś ją tam znalazł i zwrócił ubezpieczalni, a ta ją sprzedała... złodziejowi! Ten z kolei ponownie wmontował wszystkie części i sprzedał Hildebrandowi. Proces trwał osiem lat, podejrzewano mnie nawet o paserstwo – opowiada Gernot. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło. I żyli długo i szczęśliwie!
Volkswagen T1 jako srogi glebiarz
Powiedziała: Możesz sobie odbudować tę kupę złomu pod warunkiem, że się potem ze mną ożenisz. Te słowa padły z ust dziewczyny Svena Thomsena, Bianki, w sierpniu 2008 r. Nie wszyscy byli wtedy trzeźwi, ale Sven potraktował to serio. Wziął się do pracy. Sprzedał swojego VW Fridolina, zorganizował części, poświęcił 400 godzin na spawanie.
Do tego szpachlowanie, szlifowanie... Wbudował też czwarte okno z Samby i ustawiał gaźnik w zamkniętym garażu. Po czym trafił do szpitala zatruty tlenkiem azotu... W kwietniu 2010 r. auto było gotowe, od tego czasu Sven przejechał 20 tys. km swoim Bulikiem. Jeździ nim do pracy – foliuje auta i konstruuje świecące reklamy. Patrząc na obniżone zawieszenie, można być zdumionym, że Sven pokonuje tym autem dalekie dystanse, on jednak twierdzi, że sprężyny nie są wcale takie twarde, a odrestaurowane fotele amortyzują wiele nierówności.
Trochę więcej przygód miał z silnikiem: oryginalny motor się zepsuł, teraz grzechocze tu bokser firmy Limbach-Flugmotoren z... motopompy strażackiej. Dwulitrowa jednostka ma 65 KM i Sven twierdzi, że „dobrze idzie z dołu”. Dobrze też mu się układają sprawy miłosne: 4 sierpnia 2011 r. ożenił się ze swoją ukochaną Biancą.
Dobry czas na spełnienie marzeń. Przez dziesięciolecia samochody Volkswagena były uważane w Polsce za wyznacznik jakości, funkcjonalności i stylu. W czasach PRL-u o Golfie czy nawet Garbusie większość Polaków mogła co najwyżej pomarzyć – ceny samochodów koncernu były po prostu niebotyczne jak na ówczesne warunki. A jednak „auta dla ludu” trafiały także nad Wisłę i wyróżniały się mocno na tle Syren, Maluchów, Ład czy Polonezów. W latach 70. i 80.
Mercedesy były dla nas czystą abstrakcją – w końcu nawet w bogatej RFN nie każdego było na nie stać. Ale Volkswageny? Do tych było nam trochę bliżej, tak się przynajmniej wydawało. Dziś, gdy posiadanie samochodu dla większości Polaków jest bardziej kwestią podjęcia decyzji niż finansową i gdy rośnie grupa hobbystów poświęcających czas i pieniądze autom klasycznym, Volkswageny z lat 70. i 80. coraz częściej wracają na nasze ulice. Tyle że nie są to już samochody, które lata świetności mają za sobą – wręcz przeciwnie!
Odrestaurowane egzemplarze Bulików czy też Golfów „jedynek” i „dwójek” dopiero zaczynają u nas swoje drugie życie. Tym, którzy jeszcze wahają się, które auto wybrać na swojego pierwszego klasyka, dedykujemy tę publikację.
Właśnie o takich samochodach jest nasz nowy katalog - kupicie go w kiosku oraz naszym sklepie internetowym Literia.pl