Są w życiu człowieka takie chwile, kiedy zadaje on sobie egzystencjalne pytania. Gorący kubek kawy w dłoni, słone powietrze w nozdrzach, błyszcząca tafla Morza Śródziemnego i łaciaty VW T1 u boku. Są Garbusy precle czy Mercedesy okularniki. Dlaczego właściwie charakterystyczny przód T1 nie ma żadnego przydomka? Przecież nie ma bardziej rozpoznawalnego kształtu frontu samochodu
Rzeczywiście, widać to jak na dłoni, zwłaszcza jeśli popatrzy się na przód naszego auta, z przetłoczeniem w kształcie litery „V”, które jest dodatkowo zaakcentowane malowaniem – nam przypomina to dół bikini, a wam? Kolega z boku odzywa się podniecony: Nazwijmy go Slip-Window-Bulik! Trzeba przyznać, że to rzeczywiście pasuje, bo koralowy kolor naszej „T-jedynki” wygląda trochę jak spalone słońcem pierwszego dnia urlopu ramiona dziewczyny o jasnej karnacji.
Gdyby nie rozluźniona wakacyjna atmosfera, pewnie natychmiast zastrzeglibyśmy tę nazwę w urzędzie. Jednak na razie pozostajemy tam, gdzie byliśmy, bierzemy łyk kawy i kierujemy się do naszego poczciwego Bulika, bez obaw, które rodzą się podczas obcowania z drogimi, wymuskanymi oldtimerami.
Nasz samochód jest – jak to się dziś ładnie mówi – zachowany. Pochodzi z Kalifornii i ma na sobie ten rodzaj patyny, który mogą mieć tylko auta ze „złotego stanu”. Jeszcze kilka lat temu, zanim samochód trafiłby do nas na sesję zdjęciową, zostałby poddany starannej renowacji. Dziś cieszymy się, że tak się nie stało, bo dzięki temu od razu skrócił się dystans: mamy jeszcze trochę kawy w kubkach, szybko pojawiają się dwie ładne turystki, żeby zrobić sobie selfie z naszym autem, a po chwili także hipster z analogowym aparatem. VW T1, do tego kamper w stanie zachowanym, to już mniej samochód, a bardziej styl życia. Powietrze i miłość na 4 kołach.
W zbiorowej świadomości ten model funkcjonuje jako wieczny hipis, dlatego wiele osób zapomniało, że VW T1 to powojenne dziecko dzielnic robotniczych. Także amerykańską karierę rozpoczął na długo przed Woodstock, głównie na peryferiach dużych miast lat 50. Slogany reklamowe dystrybutora chwaliły wielofunkcyjność Bulika, a także zalety jego napędu z silnikiem chłodzonym powietrzem, umieszczonym z tyłu: lepsza trakcja, małe zużycie paliwa, bezproblemowe zapalanie nawet w zimne dni, no i konkurencyjna cena. To także za sprawą eksportowego sukcesu T1 jest dziś światową gwiazdą, a jego konkurenci, jak Ford Transit czy Renault Estafette, to co najwyżej local heroes.
Chociaż Ameryka zawsze była krajem kempingów (w końcu pierwsi osadnicy przemierzali drogę ze wschodniego wybrzeża na zachodnie wozami), amerykańskie firmy zaczęły produkować pierwsze kampery dopiero w latach 60. Tyle że w porównaniu z T1 nie były to na tyle praktyczne i wielofunkcyjne pojazdy, żeby matki z dziećmi mogły nimi pojechać np. do szkoły czy na zakupy. Mieszkańcy przedmieść pewnie byli mocno zszokowani, gdy widzieli, jak ówczesne dzieci kwiaty kochają swoje auta. To właśnie ci ludzie stworzyli z Bulika legendę, którą Volkswagen jest dziś.
Siedzimy za kierownicą naszej „T-jedynki” na francuskiej plaży: przekręcamy kluczyk w stacyjce, trochę gazu, popuszczamy sprzęgło. Bulik delikatnie rusza, a nasz pokoik na kółkach podnosi się na sprężynach. Daleko z tyłu pracuje bokser o pojemności 1,6 litra, zasilany opadowym Solexem, który według amerykańskiej normy SAE osiąga 48 KM. Po numerze silnika wiemy, że nie jest to pierwszy motor tego auta – w Stanach naszemu T1 wymieniono już kiedyś „serce”.
Mocniejszy w porównaniu z seryjnym motor sprawia, że nasz mobilny dom jest przyjemniejszy w użyciu i nie każda podróż kończy się wianuszkiem trąbiących za nami aut. Pedały wystają z podłogi, a morskie powietrze wpada do kabiny przez uchylone przednie okna. Skoki lewarka biegów są tak duże, jak ochota hipisów na odwiedzanie południowej Azji, ale przynajmniej wszystkie przełożenia mają synchronizację.
Bakelitowej kierownicy naszego 56-letniego busa lepiej nie wypuszczać z rąk nawet na chwilę – jeśli mamy jechać prosto, trzeba wprowadzać pewne korekty, przeciwstawiając się np. sile bocznego wiatru. Ale poza tym na krętych drogach wybrzeża auto zachowuje się bardzo przewidywalnie. Hamowanie? No cóż, tu T1 cechuje się pewną nieśmiałością, więc trzeba być uważnym. Najskuteczniejszym zabezpieczeniem hipisów w razie wypadku były ich długie, starotestamentowe brody.
Wracamy na plaże w okolicach francuskiego Antibes. Z kabiny przechodzimy do naszego chillout-lounge’u, z dwoma umieszczonymi naprzeciw siebie fotelami, które można rozłożyć do kanap. Odsuwamy firanki w kolorze karoserii, żeby lepiej widzieć, co dzieje się na zewnątrz. Dla całych pokoleń spędzanie czasu w tym entourage’u z tapicerskimi obiciami w karo było czymś niezwykłym. W ogóle wnętrze tego auta przenosi nas w czasie i kojarzy się bardziej z mieszkaniem babci niż z samochodem. Na 7,5 m2 w Westfalii zgromadzono wszystko, co potrzebne do kempingowego życia.
T1 Camper kosztowało w Stanach wtedy 3000 dolarów – mniej więcej tyle, co ubogo wyposażony Chevrolet Corvair. Na życzenie można było dostać: podnoszony dach z dwoma dodatkowymi miejscami do spania, rozwieszane w kabinie z przodu łóżko dla dziecka, lodówkę turystyczną i kuchenkę gazową z 2 lub 3 palnikami.
O Ferrari 330 GT 2+2 amerykański magazyn „Car & Driver” pisał kiedyś tak: Gdyby to auto było kobietą, to pewnie miałaby ona ok. 35 lat, nienaganną figurę i smutne oczy. Byłaby fatalną kucharką i sensacją w łóżku. A Westfalia? Jakim typem człowieka mogłaby być? Idąc drogą stereotypów, pewnie 60-letnim hipisem, który tylko okazyjnie pali jointa, gdy leżąc w wannie, słucha z kaset śpiewu waleni.