Spotkanie z tym samochodem to dla większości czytających te słowa przywoływanie wspomnień. Tego Mercedesa zna każdy i każdy ma o nim ugruntowane zdanie. Nic dziwnego: nawet w Polsce końca lat 80. i początku 90. W123 było częstym obrazem na ulicach. Zazwyczaj auta, które trafiały do nas, miały olbrzymie przebiegi albo powypadkową przeszłość (nie ma się co oszukiwać – innych prawie nie sprowadzano), łączyło je również to, że w przeważającej większości pod maską pracował diesel. Dziś, gdy W123 użytkowane na co dzień to rzadkość, fani marki dostrzegają też silniki benzynowe, które może nie mają opinii tak niezniszczalnych, jak diesle, ale też przebiegi pojazdów z takimi motorami są znacznie mniejsze niż z silnikami wysokoprężnymi. Sześciocylindrowe 280 E o mocy 185 KM? Któż mógłby mu się oprzeć!
Wróćmy jednak do klekotu spod maski – naszym zdaniem W123 z dieslem najlepiej oddaje charakter tego auta. To sama esencja klasycznego Mercedesa klasy średniej. Nasz zdjęciowy bohater to odmiana 240 D, w mocniejszej wersji od 1978 roku silnik osiągał 72 zamiast wcześniejszych 64 koni. Mimo to tytuł „pędzącego niczym ruchome wydmy” należy mu się jak psu zupa.
Jednostka OM 616 może nie należy do specjalnie zrywnych, ale wraz z karoserią, w przypadku której nawet prawe lusterko było oznaką niemal dekadenckiego luksusu i wymagało sowitej dopłaty, tworzą symbiozę. W123 ma mocny, ale nie narzucający się charakter – nawet osoby nieinteresujące się specjalnie motoryzacją nie pomylą tego pojazdu z żadnym innym. Gdy je zapytacie o W123, pewnie nie będą wiedziały, o który model chodzi, ale wystarczy, że powiecie tylko: „beczka”, i już wszystko będzie jasne.
Siadamy we wnętrzu. Pod obciążeniem siedzisko fotela opuszcza się na sprężynach, a drzwi zamykają z charakterystycznym dźwiękiem rygla trafiającego w zamek – tak przy okazji: ten Mercedes jest jednym z nielicznych klasyków, przy których właściciel musi instruować pasażerów, żeby nie bali się użyć większej siły do zamknięcia drzwi, bo inaczej nic z tego nie będzie.
Prawie 10 sekund wpatrujemy się w kontrolkę świec żarowych, zanim prawa ręka wykona obrót kluczykiem w stacyjce – ta znajduje się na desce rozdzielczej, a nie przy kolumnie kierownicy. Silnik zaczyna pracować z klekotem, a my myślami przenosimy się w lata, w których twardy dźwięk diesla był wyznacznikiem społecznego statusu. Posiadanie ropniaka oznaczało – ni mniej, ni więcej – posiadanie sporych pieniędzy. Z kolei posiadanie Mercedesa ropniaka, nie jako taksówki, dodajmy, to domena ówczesnych ludzi interesu, tak zwanych prywaciarzy. W Niemczech, za sprawą taksówek właśnie, właściciel Mercedesa z dieslem bywał obiektem drwin i towarzyskich docinek. Często jeździli nim też bauerzy, którzy wykorzystywali do napędu paliwo rolnicze (Niemcy też potrafią kombinować). Nikt jednak nie podważał solidności tego auta.
W listopadzie 1975 roku produkowane od 8 lat W114/115 doczekało się następcy. Limuzyna ustanowiła nowe standardy pod względem jakości, komfortu i bezpieczeństwa.
Drążek biegów ustawiamy na „D” i zaczyna się nasza podróż w czasie. Leniwe rozpędzanie się auta powinno być wzorem dla wszystkich, którzy nie lubią się spieszyć – wiadomo, pośpiech za kierownicą to domena ludzi nisko urodzonych. Rozkazy wydawane pedałem gazu z opóźnieniem trafiają tam, gdzie trzeba, a „automat” ma tendencję do przeciągania nieco na poszczególnych biegach (co trochę odbija się na nerwach i uszach). Czwarte, najwyższe przełożenie dość niespodziewanie załącza się dopiero na naprawdę wysokich jak na diesla obrotach.
Już przy 70 km/h 2,4-litrowy silnik jest dość głośny. 75 km/h – nic się nie dzieje, 80 – jest jeszcze głośniej, 85 – coś się zepsuło? 90 – może trzeba było lepiej wybrać „manual”... Bum! Jest czwarty bieg! Pewnie gdy olej w skrzyni się rozgrzeje, będzie załączał się trochę szybciej i delikatniej. Tymczasem znów robi się cicho. Jedziemy spokojnie wąską drogą, a nasz zielony „potwór” jak gąbka wyciąga z nas ostatnie oznaki pośpiechu. Klekot diesla brzmi przy tym jak mantra, ale mimo jego twardości jakoś to nam nie przeszkadza. Mało tego: my po prostu go lubimy!
Wzniesienia czy mocny czołowy wiatr nie są naszymi sprzymierzeńcami – 72 konie to przecież bardzo mało wobec tej wielkości auta. Jeśli jednak bez uprzedzeń zaakceptujecie moc silnika, dość szybko nauczycie się wykorzystywać ukształtowanie terenu czy sytuację drogową – skoro z daleka widać, że na skrzyżowaniu jest czerwone, to lepiej się do niego niespiesznie dotoczyć, bo zapewne, gdy będziecie już blisko, zmieni się na zielone. Nie będziecie musieli ruszać z miejsca, więc same plusy!
Uporządkowany kokpit bez zbędnych zabawek. Mimo dużej kierownicy wspomaganie było tą opcją, która zawsze powinna znaleźć się na rachunku.
Jazda tym autem przypomina trochę żeglowanie – trzeba umieć wykorzystywać to, co daje wam natura. Nagroda? Zawsze dojedziecie do celu, a rzut oka na zegarek pokaże wam, że wcale nie trwało to tak długo, jak się początkowo wydawało. Do tego przy rozsądnym zużyciu paliwa. Jest jeszcze coś: gdy „automat” robi redukcję, żeby pokonać np. wzniesienie, między autem a kierowcą tworzy się niesamowita więź i w głowie pojawia się myśl: „Damy radę! My damy radę!”.
Gdy już kończymy jazdę i gasimy silnik, ten wykonuje jeszcze jeden czy dwa obroty wału, czemu towarzyszą duże wibracje – to niczym poklepanie starego przyjaciela po ramieniu na pożegnanie. Jednak bez obaw – jeśli tylko w zbiorniku zostało trochę (nawet podłego) paliwa, a w akumulatorze tyle energii, żeby rozgrzać świece i przekręcić wałem, W123 zapali na pewno! Ten typ tak ma.